Kiedy nie wszystko idzie po twojej myśli...

Kiedyś, ktoś bardzo mi bliski, powiedział: „ Co to jest w ogóle za praca, chodzisz sobie i zdjęcia pstrykasz…”

Trudno jest wytłumaczyć osobie, która nigdy nic z mediami nie miała wspólnego na czym tak naprawdę nasza praca polega. Samo „pstrykanie” zdjęć to tylko sekundy, czasami minuty, większość czasu w naszej pracy zajmuję znalezienie tematu, umówienie ludzi, dotarcie na czas w odpowiednie miejsce, często dłuuugie oczekiwanie, miałem już zlecenia, które wymagały kilkudniowego czekania w jednym miejscu. Dzień i noc. Nawet w 20 stopniowym mrozie. To też jest część naszej pracy, tylko, że ta trochę mniej fajna.

Pod koniec lat 90-tych w Sarajewie odbył się Szczyt Paktu Stabilności dla Europy Południowo – Wschodniej z udziałem wszystkich liczących się na świecie głów państw.

Agencja, w której wtedy pracowałem, zleciła mi obsługę tego tematu. Wyjazd był w zasadzie dwudniowy (plus dwa dodatkowe dni na dotarcie z Poznania do Warszawy i z powrotem, wylot z Warszawy był bardzo wcześnie, chyba cos ok. 5 rano a powrót późnym wieczorem następnego dnia – dlatego te dwa dodatkowe dni) Spojrzałem na plan wizyty w zasadzie zero czasu na własne pomysły – samolot – autokar z lotniska na salę obrad, potem wieczorem autokar do hotelu, rano znowu na salę obrad i od razu na lotnisko i powrót do Warszawy. Tam taksówka i hotel. Chcąc ułatwić sobie podróż i pracę na miejscu nie zabierałem żadnej kurtki, to był lipiec, upały, na miejscu praca cały czas pod dachem i to wszystko. Proste zlecenie, nie przewidywałem problemów. Jedyny dreszcz emocji wzbudzał we mnie aparat, po raz pierwszy zostałem wyposażony w cyfrowego Canona i sprzęt do transmisji przez komórkę. Dzisiaj coś takiego nie robi na nikim wrażenia, ale wtedy ten sprzęt kosztował nieziemskie pieniądze i naprawdę niewiele firm mogło sobie na niego pozwolić.

Ubrany w garnitur, wyposażony w aparat i laptop udałem się na wojskowe lotnisko, skąd odleciałem prezydenckim samolotem wraz z grupą innych dziennikarzy i ówczesnym prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim do Sarajewa.

Po drodze szybkie międzylądowanie w Brnie, żeby zabrać dziennikarzy czeskich i ani się obejrzeliśmy lądowanie w Sarajewie. W Sarajewie było trochę chłodniej, lekka mżawka, przejście do autokaru i przejazd na miejsce konferencji. Po drodze z okien autobusu sfotografowałem czołgi na ulicach i patrole SFOR. Wysiedliśmy na parkingu przed centrum kongresowym, które naprawdę zaimponowało mi swoim rozmiarem. Czesi, którzy z nami przyjechali zostali zabrani przez przydzielonego im opiekuna i odebrawszy akredytacje zniknęli w budynku. Autokar odjechał i miał po nas wrócić dopiero wieczorem. Dodam jeszcze, że miasto było naprawdę dobrze chronione i żeby dostać się na parking przed centrum musieliśmy przejechać kilka „bramek”. Opiekowała się nami Bośniaczka, która miała dostarczyć akredytacje, i wprowadzić do budynku.

Była godzina ok. 8-9 rano. Deszcz zaczął padać coraz mocniej, robiło się mało sympatycznie.

Procedury zaczęły się przedłużać. Okazało się że nie możemy wejść do budynku, ponieważ nie ma naszych akredytacji. Przez pomyłkę wydali je Czechom… Tym, których uprzejmie zabraliśmy po drodze… Niestety my nie mogliśmy zabrać czeskich bo… nie były nasze. Dziennikarze zaczęli się powoli irytować, usiłowali dzwonić, załatwiać, negocjować, sprawa oparła się o ministerstwo, trwało to godziny. Byliśmy uwięzieni na parkingu, którego nie mogliśmy opuścić , ponieważ nie mieliśmy żadnych przepustek, mogliśmy wyjechać stamtąd tylko naszym autokarem, którego już nie było, a wejść do budynku też nie mogliśmy, ponieważ nie mieliśmy akredytacji…

Szlag mnie trafiał, zmarznięci, przemoknięci staliśmy na parkingu, nie było się gdzie schować, nie mieliśmy oczywiście nic do jedzenie ani picia. Czasami udało się jakiejś osobie wejść do budynku w poszukiwaniu Czechów, ale nic z tego nie wynikało, nie znaliśmy tych ludzi, tam było akredytowanych grubo ponad 2 tys. dziennikarzy z całego świata. Ostatecznie nie udało nam się wejść na konferencję, nie zrobiłem żadnego zdjęcia, czekaliśmy już tylko na autokar, żeby nas zabrał do ciepłego hotelu. Wieczorem autokar przyjechał, przemoknięci do suchej nitki, zmarznięci i głodni zapakowaliśmy się do autokaru. Marzyłem o ciepłej kolacji, gorącym prysznicu i czystym hotelowym łóżku . Wyjeżdżaliśmy po zmroku. Okazało się że zostaliśmy zakwaterowani w hotelu położonym w górach i odległym ok. 60 km. Od Sarajewa… i w dodatku po stronie Serbskiej.

Jechaliśmy powoli przez góry, nagle autokar został zatrzymany na granicy z Republiką Serbską. Uzbrojeni Serbowie z wilczurami otoczyli autokar i zaczęli sprawdzać kim jesteśmy i dokąd jedziemy. Przyznam się szczerze, że poczułem lekki niepokój, miałem już dość przygód jak na jeden dzień, środek nocy, ciemno jak .. wiadomo gdzie, deszcz, góry, głośne, nerwowe rozmowy w niezrozumiałym dla mnie języku, mało przyjaźnie nastawieni uzbrojeni Serbowie… nie wróżyło to nic dobrego. Po jakimś czasie wyjaśniło się, że Serbowie do nas nic nie mają, zgadzają się żebyśmy przejechali ale nie zgadzają się na przekroczenie granicy przez kierowcę naszego autokaru, który był bodajże Bośniakiem. Usiłowano załatwić innego kierowcę, który by nas zawiózł na miejsce, straciliśmy dobre dwie godziny. W końcu po negocjacjach pozwolono nam przejechać. Ulżyło mi, perspektywa ciepłej kolacji podtrzymywała mnie na duchu. Dotarliśmy na miejsce ok. drugiej w nocy. Od ok. 4 rano poprzedniego dnia nic nie jadłem i nie piłem, większość czasu spędziłem na deszczu. Od upragnionego hotelu dzieliło nas kilka kroków. Przed wejściem stało kilku uzbrojonych Serbów z psami - nie takiego powitania się spodziewałem. Przed wejściem do hotelu każdy został dokładnie zrewidowany, dla mnie oznaczało to kolejnie 40 min na deszczu. Tak dokładnej rewizji to nie przeżyłem na żadnym lotnisku, ani podczas żadnej ważnej wizyty, nawet papieskiej. Sytuacja zaczęła mnie bawić, już dawno przestałem odczuwać głód i zimno. Zaraz po rewizji w odległości jakieś 5 metrów od wejścia stał komitet powitalny, trzy urocze Serbki ubrane w regionalne stroje trzymały tace z gorzałką. Każdy kto przeszedł rewizję podchodził do dziewczyn, drżącą ręką brał kieliszek i wychylał na rozgrzewkę.

Rozgościliśmy się w pokojach, zeszliśmy do kuchni na kolacje. Właściciele pensjonatu lekko spanikowali, była trzecia w nocy, kucharz dawno poszedł spać, już myśleli, że nie przyjedziemy. Ściągnęli skądś kucharza - wielkiego Serba o posępnej twarzy, jego wygląd budził respekt, rozpalił piec i przygotował jedzenie. Humory wszystkim wróciły. I wiadomo Polacy – słowiańskie dusze na wyjeździe, zamówiliśmy jakiś lokalny napitek, Serb kucharz przyniósł dwa dzbanki gorzałki.

Kiedyś na ćwiczeniach z chemii destylowaliśmy denaturat, po dziesięciokrotnej destylacji odważyliśmy się spróbować – ohyda. Ta gorzałka smakowała podobnie, mogę się mylić ale chyba nazywała się gruszczina czy coś w tym stylu. Ohydztwo niesamowite.

Znacie to uczucie, kiedy wiecie, że robicie źle, a jednak to robicie? Jak np. wdajecie się w rozmowę z jakimś dziwnym typem na zapyziałym dworcu PKP w środku nocy? Albo poznajecie dziewczynę, której sam wygląd zwiastuje poważne kłopoty, a jednak brniecie w to dalej?

Rozsądek nakazywał jak najszybciej iść do łóżka i spróbować chociaż trochę wypocząć…

Powiem tylko tyle, że rano po niepełnej godzinie snu poznałem zupełnie nowe znaczenie słowa ból głowy.

Dotarliśmy na miejsce, załatwiono nam nowe akredytacje i mogliśmy wejść do budynku.

Zorientowałem się jaki jest plan naszego prezydenta, potrzebowałem jego zdjęcie na sali obrad. Zrobiłem mu jakiś portret podczas wywiadu do TV w tle logo imprezy, ale zależało mi na Sali obrad i tu kolejna niespodzianka. Okazało się że te akredytacje które dostaliśmy nie upoważniają nas do wejścia na sale obrad, ba nawet na balkonik, z którego tę salę widać…na dzisiaj były inne dodatkowe akredytacje o których znowu ktoś zapomniał. No takiego burdelu to już dawno nie widziałem.

Poczułem jak żołądek podchodzi mi do gardła. Jak wyjaśnię w firmie, że przez dwa dni nie zrobiłem żadnej foty.

Miałem mało czasu, dowiedziałem się, że o godzinie 14 będzie można wejść na 3 min na balkon z którego widać salę obrad, ale potrzebna jest ta cholerna akredytacja, która należała mi się jak psu zupka, a której przez niekompetencje pewnych osób nie otrzymałem.

Czas uciekał, próbowałem coś załatwić -beznadziejna sprawa.

Nie będę pisał jak zdobyłem tę akredytację, powiem tylko że nie był to legalny sposób i nie jestem z tego dumny, ale udało mi się wejść na balkon.

Miałem 3 minuty. Spojrzałem na dół –masakra, było tam chyba z 200 osób. Zacząłem gorączkowo szukać naszego prezydenta, wszyscy w garniturach, wyglądali podobnie, minęła minuta, druga, widzę że inni fotoreporterzy zaczynają fotografować, co jeszcze bardziej mnie zestresowało, zrobiłem na wszelki wypadek Clintona, ale Kwaśniewskiego NIE MA!!!

W końcu go dostrzegłem, na dole był jeden wielki okrągły stół. Kwaśniewski siedział oczywiście tyłem! Miałem obiektyw 200mm z telekonwerterem 2x plus mnożnik matrycy dawało to ogniskową jakieś 600mm. Ustawiłem dużą czułość i czas 1/60 przy takiej ogniskowej to bardzo duże ryzyko, ale mogłem przynajmniej trochę domknąć przysłonę - chciałem mieć chociaż odrobinę ostrości na drugim planie. Przymierzyłem się, Kwaśniewski się nie odwraca, widzę kątem oka jak ochrona wyprowadza innych fotoreporterów, koniec fotografowania a ja ciągle nie mam foty po którą tutaj przyjechałem. Wszyscy wyszli zostałem tylko ja, ochroniarz chwycił mnie za ramię, lekko szarpie, w tym momencie Kwaśniewski się odwraca, 7 szybkich klatek, facet mnie prawie wyniósł. Jedna klatka była trafiona.

Wysłałem zdjęcie razem z innymi. Z drobnymi przygodami o których już nie warto wspominać wróciłem do kraju.

Następnego dnia zdjęcie ukazało się w kilku gazetach. Cztery dni pracy, opublikowana fota.

Myślałem wtedy że miałem cholerne szczęście, że w ostatniej sekundzie Kwaśniewski się odwrócił. Dzisiaj wiem że to nie było szczęście.

Nieżyjący już dzisiaj Damazy Kwiatkowski – osobisty fotograf prezydenta, który miał prawo przebywać na sali wiedział jakie mam problemy i wiedział że z balkonu nic nie zrobię. Zawołał w odpowiedniej chwili prezydenta i ten się odwrócił.

No właśnie, co to za praca, chodzę sobie i zdjęcia pstrykam…

Udostępnij ten post

Submit to FacebookSubmit to Google PlusSubmit to TwitterSubmit to LinkedIn